Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rozpalone lica tych, co tu już dłużej przebywszy w kąpieli ukropu... postradali wiedzę tego, co się z nimi dzieje. Ale zaledwie przysunął się... począł grać... nieznacznie ulega tym samym symptomatom, które tylko co obudzały w nim pogardę.
Nic sprzeczniejszego nad powierzchowność sal z tragikomedyą, jaka się w nich odbywa... Ustrojenie gilotyny w kobierce i bronzy mogłoby się tylko do przybrania sal gry porównać.
Nigdzie człowiek nie spada niżej, nie zezwierzęca się bardziej, nigdzie kobieta nie wydaje się poczwarniejszą, wstrętliwszą istotą...
Widzieć młodą, piękną, poetyczną niewiastę, rozwścieczoną żądzą niepojętę, nieprzytomną, z oczyma wlepionemi w kupkę złota, bledniejącą i czerwieniejącą naprzemian... zapominającą o dzieciach głodnych, które płaczą na sofie w kątku... jest prawdziwie piekielnym obrazem. Przedsień otchłani... A ci ludzie wystygli, zimni, znużeni, oprawcy, którzy ostatni grosz szaleńców ściągają, jakby ścinali głowy... a wejrzenia dzikie tych, co już ostatni grosz stracili... a rozbudzanie się namiętności, często kończących wystrzałem i powrozem... a spory i kłótnie, a dziecinne rozpacze... a bezmózgie chwilowe radości... Pandemonium... Gdy się na to wszystko patrzy obojętnem okiem widza... gdy się pomyśli, że to wodzenie na pokuszenie... prawdziwa sprawa piekła... w istocie przywodzi do upadku niemal bez wyjątku wszystkich... co się na nie narażają i przypomni, iż to rzecz dozwolona, uprzywilejowana, protegowana naówczas, gdy tyle stokroć mniej szko-