Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Żebym był przynajmniej o dziesięć lat młodszym, zawróciłabyś mi pani głowę. Na Boga! litości! — zawołał, uśmiechając się, stary. — Wbijasz mnie pani w dumę... i upokarzasz zarazem...
— Zmiłuj się już ty, kochany Starżo, nie mów mi rzeczy oklepanych! zlituj się...
— Wymagasz pani rzeczy niepodobnych — odpowiedział stygnąc jeszcze coraz bardziej stary pan i posuwając się ku krzesłom... — Nie wystarczyłby geniusz nawet, na nieustanne wasze pragnienie nowego i niezwyczajnego.
Ponieważ Potomski nie ustępował, pani Ewelina widziała się w konieczności przedstawienia go.
— Pan Ferdynand Potomski... pan hrabia Stanisław Starża...
Oba spojrzeli po sobie, jak ludzie, co się już z odgłosu znają, skłonili się z daleka i usiedli, pan Ferdynand pozostał jakby za kulisami, stał się od chwili zjawienia Starży podrzędnym komparsem.


Twarzyczka Eweliny nabrała życia i wyrazu, podała jeszcze raz rękę Starży.
— Mój drogi hrabio! kiedy mi cię już Opatrzność zesłała... nie opuszczajże mnie, nie wyrzekaj się, bądź moim opiekunem, mentorem... i... baw mnie, bo umieram z nudów.
Starża się roześmiał.
— Gdzieżeś to pani słyszała, aby szcześćdziesiątletni kulawiec bawił dwudziestoletniego trzpiota? Jest-li to możliwe i w naturze rzeczy?...