Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a człowiek i czas nie popsuł. Owszem, lata tej niegdyś trochę nadto regularnej twarzy nadały więcej życia i fałdując ją bardziej, malowniczą uczyniły...
Czoło było wyniosłe, nieco obnażone i otoczone krótko postrzyżonym włosem posrebrzonym, nos delikatnie wycięty, rzymski, usta wązkie, trochę sarkastycznym wyrazem ściśnięte: reszta harmonizowała doskonale i nic nie można było zarzucić fizyognomii tej, chyba, że zanadto zdawała się marmurową i zimną.
Szedł poważnie, krokiem powolnym człowieka przeżyłego, który się porusza wiedząc, że go już w życiu żadna niespodzianka nie spotka.
Oglądał się machinalnie tylko, ale oko jego padło niespodzianie na Ewelinę i wejrzeniem tem zelektryzowało ją tak, że wstała a raczej poskoczyła, i nie czekając, nim powolny ów gość do niej podejdzie, sama pobiegła do niego, wyciągając doń ręce obie. Pan Ferdynand Potomski pozostał na krześle zdumiony i — osierocony.
Taki pośpiech pięknej młodej kobiety nawet starego i zużytego (starego przedewszystkiem) byłby rozognił, rozczulił... uradował — ale poważny przychodzień uśmiechnął się tylko, jedną rękę podał Ewelinie i powitał ją dosyć chłodno, przypatrując się może nazbyt troskliwie ekscentrycznej jej toalecie.
— Jestem zbawiona! ocalona, szczęśliwa! — szczebiotała piękna pani — pan tu! a! co za szczęście! Wiesbaden mi się wydaje piękniejszy... życie jaśniejsze...