Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A prawo kontrastów...
— Nie idzie tak daleko — odparł Starża — mów pani, że chcesz, abym ci służył za to, że mi w swe śliczne oczy patrzyć dozwolisz... to co innego.
— E! bo i pan już nudziarz jesteś, nie rezonuj a słuchaj.
Starża się uśmiechnął.
— Po mikołajowsku! — rzekł.
— Kobiety są despotyczne, a wy stworzeni jesteście pod pantofel... kto pod niego iść nie chce, buntownik!
— Skazałabyś mnie pani na rozstrzelanie przez dwadzieścia cztery pary czarnych oczów... ha!
— Dosyć dwojga, żeby zabić i oszaleć człowieka — przerwała Ewelina — ale czy wy ludzie jesteście? Przepraszam, pokolenie dzisiejsze, które się przyznaje do pochodzenie od małp, jest też do nich podobne... Szlachetniejsze uczucia gasną... poezya umiera, świat pekeflejszu, piwa i kartofli... górą... Oczy kobiety nic dziś nie mogą, boście im mowę i znaczenie odebrali... O! okropnie! okropnie!
— Skądże tak czarny pogląd na świat? — zapytał Starża — ja go nie widzę biało także, to pani wiesz, ale ja to co innego. Je suis paye pour cela, mam lat sześćdziesiąt... a pani...
— Ja mam ośmdziesiąt! — przerwała Ewelina — jam stara, zgrzybiała, umierająca, a wyście temu winni, bo młodość niema czem żyć na waszym świecie... bo uczucie pochłaniają lody tego oceanu...
Starża podparł się na lasce i począł powoli.