Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wała, jak mówił Moroz, że stary poczuł, iż miała słuszność.
Uśmiechnął się.
— Dziś waćpannie przyznam, że dalipan w tej sprawie więcej masz rozumu nade mnie... To prawda, Adelka... no... nie gadajmy o tem... Ale bądź pewna, że ja mam swoje przyczyny, dla których to czynię.
— Cóż to, sekret? dla mnie? — zapytała panna Zuzanna.
— Ale niema sekretu żadnego, bo niema tak dalece nic — odparł miarkując się Moroz. — Chłopiec się nudzi, potrzeba go ożenić... ot i po wszystkiem.
— Dajże mu sobie poszukać żony! — odezwała się siostra.
— Albo to ja nie wiem, gdzie on jej będzie szukał i gdzie ją najłatwiej znajdzie... Zgubą nas wszystkich i całego naszego stanu średniego w Polsce jest to właśnie, iż kilka pokoleń nawet wytrwać nie może na poczciwem stanowisku pracy... Oto co się zwykle dzieje. Dziad, ojciec, mozolnie w sklepiku, często poczynając od noszenia zapałek po ulicy, robią w pocie czoła, o głodzie i biedzie, fortunkę. Zwiększa się ona, rośnie, dziecko się stosownie wychowa... wejdzie w stosunki i co... szlachta go pochłonie!! Naówczas ożeniony z jakąś tam baronową lub dyabeł wie kim, kupczyk wciska się do herbu, dorabia antenatów, zapomina o uczciwej przeszłości, wyrzeka się ojca i matki i ciśnie po to w szlacheckie szeregi, ażeby go w nich