Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się udaje, piękności się w sklepie kupują, bogatą można być pół roku, gdy kto umie... a...
— No, no, spuść się pan na mnie, że tu niema fabrykacyi żadnej — rzekł Moroz. — Nie znasz pan czasem hrabiego Starży...
— Z Galicyi? znam doskonale, był tu razy kilka u nas...
— Jest to jej opiekun pono i przyjaciel, może nawet krewny...
— A! to zmienia rzecz — przerwał Maksym — teraz wierzę w tę pańską wdowę, że nie fabrykowana...
Moroz, który dolał jeszcze raz wina, poczem butelkę mocno zakorkował, dając znać, że omne trinum perfectum zakończyć ma tę próbę — schylił się razem do ucha pana Maksyma i szepnął:
— Dopóki tam nikogo niema... weźno się pan... radzę... a ręczę, że się uda. Wdówka pono milionowa i śliczna... dzieci nie ma, familię tylko daleką... to dla was jakby stworzona partya... Życzę... życzę...
Zdziwił się pan Maksym i życzeniu temu tajemniczemu, i obrotowi rozmowy, a że był podejrzliwy, szukał po głowie już, coby w tem się ukrywać mogło... gdy zręczny, czy naiwny, pan Moroz, znowu począł o winie.
— No, no cóż, jakie pańskie zdanie? rozkosztowałeś się pan? hę?
— Ale wino bez najmniejszej wody, w swoim rodzaju idealne... co pan chcesz, żebym powiedział? powinszować tylko mogę tak znakomitego nabycia.