Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— No, na pańskie własne...
— O! ja bo się żenić nie myślę.
— To źle, ożenić się koniec końcem potrzeba, a lepiej wcześniej niż zapóźno.
— Czekam, aż mi co do serca przemówi — odpowiedział pan Maksym — niełatwy jestem... od żony wymagałbym wiele...
— To też, jeśli gdzie, to w naszym kraju kobiety i najtrudniejszych nawet zadowolić mogą — mówił kupiec, — nigdzie pan nie znajdziesz i tak zacnych, poczciwych, łagodnych i tak pięknych... Mieliśmy tu, w Poznaniu, już dosyć śliczną girlandę twarzyczek, a tu nam jeszcze jedna przybywa, powiadam panu dobrodziejowi — cudo... jak anioł na obrazie.
— A! a! któż to znowu? — zawołał, śmiejąc się, Maksym — oho! jaki to z pana znawca i wielbiciel...
— Już to ani jedno, ani drugie, ale oczy mam... a właśnie sąsiadka moja... pewna wdóweczka młoda, baronowa Skrzycka z Galicyi... Stoi tu w kamienicy Würflów, na pierwszem piętrze...
Maksym, który miał do tego pretensyę, że pierwszy wiedział o wszystkiem i znał cały świat, podniósł oczy w górę, zmarszczył brwi — powtarzając.
— Skrzycka! Skrzycka! cóż to to jest? nie znam...
— Widzisz pan... a ha! Młoda, piękna, bogata i wolna...
— Czy tylko pewno to wszystko razem, kochany panie Moroz — zapytał gość — bo to młodość