Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Doprawdy — rzekła pocichu — ludzie serca i rozumu, powinni raz koniec położyć temu polskiemu szaleństwu. Boć nareszcie nie pierwsi Polacy doznają losu narodu podbitego... Cóż na to poradzić? tylko umieć przyjąć wolę przeważną wypadków... zgodzić się z dolą, z położeniem...
— I ja tak sądzę — odezwał się Darnocha.
Mais il faut agir dans ce sens — mówiła hrabina — wreszcie zbliżyć się do tej Rosyi, w której rękach są bądźcobądź losy wasze...
Ja sama — dodała — mam w żyłach jakąś kropelkę krwi polskiej... los Polski mnie obchodzi...
To mówiąc, obejrzała się bacznie...
— Przysuń się pan tu do mnie...
I poczęła coś szeptać powoli, długo, na ucho Darnosze... który słuchał, bladł, zżymał się, na ostatek spokorniał i gdy rozmowa niedosłyszana się skończyła, wstał z twarzą w płomieniach, z sercem bijącem, upokorzony, przybity...
Ciche te szepty trwały długo, chwila była wybornie wybrana.
— Przyjdziesz pan do mnie jutro rano o dziesiątej — dodała w końcu hrabina — nie każę przyjmować nikogo... nous en reparlerons...


Najzepsutszy z ludzi, gdy stawi w życiu krok stanowczy, który o przyszłości jego ma rozstrzygać, gdy mu się przyjdzie rozstać z głosem sumienia i drogą, jaką ono wskazywało — doznaje niepokoju i trwogi...