Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O! nie — une bagatelle! — odpowiedział.
— A drudzy? — spytała hrabina.
— Kto taki, pani?
— Nasi znajomi.
— Grają ze szczęściem różnem — rzekł Wicek — nie bardzo uważałem.
Cela se conçoit, le jeu absorbe...
— To szczególna rzecz — dodała po chwili — jak wiele jest Polaków w Wiesbadenie... Czyby mieli tu jakie narady?...
Ostatnie wyrazy wymówiła cichszym głosem.
— Narady — podchwycił młody człowiek — nie sądzę...
— Ale bo oni zawsze spiskują...
— Przynajmniej już nie dziś, jak mi się zdaje... — odpowiedział Darnocha.
— A mnie się zdaje, że się pan łudzisz... albo mało jesteś zawiadomiony o tem, co się dzieje, albo... ale nie przypuszczam, żebyś mi pan tego, co wiesz i myślisz, powierzyć nie chciał?
— A! pani — zawołał Darnocha — jakże można coś podobnego pomyśleć nawet! ja ja...
— Więc chyba nic nie wiesz?...
— Zupełnie nic...
— Mnie się zdaje... widzisz pan, są tu ludzie ze wszystkich stron Polski, to rzecz uderzająca... Wszyscy się skupiają w pewnych domach, chodzą z sobą, mówią cicho... ile a du louche... ils sont donc incorrigibles...
Hrabina zamilkła na chwilę.