Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Historya o Janaszu Korczaku.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kąt, osławiony, dokąd z dobrej woli nikt by dziś się nie wybrał.
Spojrzał na panią Miecznikową, która właśnie śliwki z rożenka zdejmowała, lecz na jej twarzy najmniejszej alteracyi znaku nie dostrzegł.
— A! mój ojcze, odpowiedziała śmiejąc się — strachy na lachy... Zdaleka wszystko straszne, ale my jakoś, choć kobiety, mężne serca mamy i nie trwożym się, jak widzicie. Przeor spojrzał na Żudrę, Żudra na niego... — Źle...
— Piękna to rzecz męztwo — odparł Dominikanin ale napróżno się narażać...
— Cóż i kto nam uczynić może? zapytała Miecznikowa...
— Naprzód i droga, dojeżdżając wąwozami, nie bardzo od napaści bezpieczna, mówił Przeor, powtóre — niechce mi się mówić, ale Podstarości Dorszak w złej jest renomie. Ludzie go posądzają że z rabusiami Lipkami na jedno targuje...
— Toć dla nas bezpieczeństwo! odezwała się spokojnie Miecznikowa, bo swoim panom nie da krzywdy uczynić...
— A myśli pani, że im tam rad ów będzie? spytał ksiądz...
Miecznikowa trochę się zastanowiła.
— Może to być — rzekła — a no — Boża pomoc i opieka nie dopuści złego. Tyle się już drogi odbyło, niewiele co pozostało, gdybyśmy stchórzywszy powróciły, śmiech by był nie mały.
— Przyznam się Jaśnie Wielmożnej Miecznikowej, przerwał Przeor, iż wolę śmiech niż płacz...
— Bóg nie dopuści — spokojnie odparła pani Zboińska. Jest nas kupka, ludzie dobrze zbrojni...
— Jeśli o stu Tatarów idzie — wtrącił się Janasz,