Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Historya o Janaszu Korczaku.djvu/371

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kiem rzuciła się na kolana. Matka zobaczyła ją rozpoczynającą modlitwę — i wyszła. Właśnie szukano jej po całym domu, bo Miecznik chciał się z nią widzieć i mówić. Zastała go rozebranego w białym kitlu i chodzącego po pokoju wielkiemi krokami. Sapał i zżymał się i burczał. Zaledwie zobaczył wchodzącą Miecznikową, począł gwałtownie:
— Pięknie się waścina Jadzia spisała! pięknie! rozniesie się po calutkiem sąsiedztwie historya! Patrzali na nią wszyscy.
— Ale któż się mógł spodziewać i cóż w tem złego, że się uniosła?
— Tak! tak, to kara Boża za kłamstwo. Mamy cośmy sobie sami zgotowali — mówił Miecznik. I cóż dalej? co dalej?
Stanął, patrząc na Miecznikową z założonemi na piersiach rękami.
— Pytam asindźki — co dalej?
— Ale cóż ma być? — nic.
— Nic — zapewne! — będzie coraz większy kwas w domu i dziecko schnąć i więdnąć będzie jak schło i więdło.
— Chcesz-że mu ją dać! Mieczniku! — zawołała pani Zboińska.
— Ja — ją? jemu? teraz, gdy odziedziczył jure caduco, jakąś tam fortunę, żeby ludzie mówili, żeśmy się na nią złakomili — i że póty, póki ubogim był, tośmy go za hetkę nie mieli, a teraz go honorujemy, bo w pierzę porósł. Ale! nigdy w życiu! nigdy w życiu!
Miecznik się w piersi uderzył:
— Ani wprzódy, ani teraz, ani nigdy mieć jej nie będzie.
Pani Zboińska przeszła się po pokoju zwolna.