Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Historya o Janaszu Korczaku.djvu/330

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Miecznik siadł zaraz pisać; Zboińska nie wychodziła.
— Niewdzięcznie się znajdujemy względem niego — odezwał się stary głosem, w którym łzy czuć było. Serce mi się kraje, brzydzę się sobą — ale dziecko! jedyne dziecko! Bóg przebaczy.
Moja jejmość, krew się pieniędzmi nie płaci, to prawda, miłość się nie nagradza posagiem — ale niechże biedak choć głodu nie cierpi. Trzeba go wyposażyć.
— Daj co chcesz! — zawołała Zboińska.
— Tysiąc dukatów mu poślę, niech ma się czem z pocztem postawić.
Ale — żebym też, choć pokryjomu widzieć go nie mógł!
— Gościa masz w domu — odezwała się Zboińska, na jutro zaproszonych osób tyle.
Nagle w głowę się uderzył Zboiński.
— Aleć w miasteczku go żydzi poznali i widzieli, to się nie utai — zawołał.
— Zakażemy mówić! Któżby śmiał! Mejer swoim zapowie, żeby milczeli.
Widocznem było, że środek ten nie po myśli był Miecznikowi, że użyłby innego, gdyby mógł, ale jejmość stała przy swojem. — Westchnął i siadł pisać. Ręka mu się trzęsła, oczy ocierał; wreszcie pióro rzuciwszy wstał:
— Dopisz kilka słów — rzekł do żony — tyleśmy mu choć winni.
Miecznikowa, która widziała wzruszenie męża, przybiegła do stołu, pogładziła go po twarzy.
— Serce moje, pamiętaj, że to dla Jadzi czynimy. W sumieniu nie mamy nic. Chcesz mu ją dać?
Miecznik za głowę się pochwycił.