Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Historya o Janaszu Korczaku.djvu/301

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Janasz mu się raz jeszcze do nóg rzucił błagając, aby myśl tę odepchnął; uściskał go, zmilczał, ale swoje dalej robił.
— Na przód się nie wyrywaj — idź zamną i bądź posłusznym, nie wymagam więcej. Głowy nie trać. Milczeć.
To mówiąc przeżegnał się stary, okno otworzył, sznur powoli dla próby spuścił, ręce poobwijał i nim Janasz ostatnim wysiłkiem powstrzymać go jeszcze chcąc, potrafił pochwycić, był już na oknie i na sznurze.
Pozostawało jedno tylko Korczakowi iść za nim. Niemiał czasu rąk obwarować, zsunął się więc odarłszy je ze skóry, czego na razie nie poczuł.
Miecznik stał już na dole na gruzowisku w ciemnościach i prowadził. Przy domu była sklecona na prędce szopa, w której stały konie Agi. Do tej dostać się z zewnątrz nie można było inaczej jak wyrywając deski, które ścianę stanowiły. Wziął się do tego Miecznik dzielnie, a Janasz jął mu pomagać szybko, bo już ważąc się raz, trzeba było doprowadzić zamiar do skutku.
Licha budowa nie wielki stawiła opór. Miecznik dostał się do stajni bez wielkiej trudności i pochwycił jednego z koni, którego podał Janaszowi, na drugiego sam skoczył w szopie i wyjechał z niej prędzej niż spodziewać się było można.
Dotąd szło wszystko tak szczęśliwie, iż w Janasza duch wstąpił. Oba siedzieli oklep na koniach dobrych, a wiedział już z doświadczenia Pacuka, iż ucieczka była możebną, bo odległość od obozu polskiego nie była zbyt wielką. Ruszali z miejsca już, gdy po zanimi w podwórcu, słyszeć się dało wołanie, krzyk i wrzask, który się rozległ natychmiast