Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Historya o Janaszu Korczaku.djvu/298

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja bez pana Miecznika nie pojadę — stanowczo rzekł Janasz.
Zboiński mu w oczy spojrzał.
— Jak mi Bóg miły — bij mnie pan czy ubij — nie ruszę się ztąd.
— To oni cię wypędzą, a nie to w niewolę zapiszą, rozśmiał się Miecznik. Tym bowiem heroizmem kłopotu mi tylko przysporzysz.
Zmilczał Janasz.
— Cóż będzie? — zapytał Węgier.
— Powiedz Paszy, że ja jestem goły, pieniędzy nie mam, a król takich sług jak ja na seciny liczy, gdyby ich miał tysiącami opłacać, nie stałoby mu na koszulę. Jak sobie chce. Turcy pójdą w Żółkwi wały sypać, a ja będę tu podwórze zamiatał.
Całe poobiedzie upłynęło na układach, Węgier poszedł do Paszy, który się zaciął i żądał sumy coraz większej. — Miecznik chciał, aby Janasz wracał; ten stał przy swojem. Odłożono resztę sprawy do jutra, gdy wieczór nadszedł i Janaszowi kazawszy zostać na boku, Miecznik poszedł się o coś z nadzorcą układać. Szeptali długo. Korczak miał czas się przypatrzeć człowiekowi, a ów zbisurmaniony Słowak przykre i wstrętliwe na nim uczynił wrażenie. Był to mężczyzna ogromnego wzrostu, żółty, twarzy pociągłej, nosa wielkiego, małych oczów czarnych a bystrych, ruchów niespokojnych. Fałsz mu patrzał z twarzy całej.
— Wyrobiłem u dozorcy — odezwał Miecznik, że nam obu na dzisiejszą noc da izbę osobną i od łańcuszków na rękach mnie uwolni. Przegadamy z sobą te godziny, bo jest jeszcze i o co pytać i co opowiadać.
Spojrzał z ukosa na Janasza — jakoś znacząco.