Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Emisarjusz.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

śmiał się Pratulec, zacierając ręce — ho! ho! dobry interes i dobre konie.
— No... dam, dam... abym go wziął.
— Słowo?
— Słowo... ścisnęli sobie ręce.
Panna Karolina wychrzczona żydówka, rodem z Ołyki, wniosła uśmiechając się poncz na tacy. Była to gospodyni pułkownika, osoba żywa z oczkami czarnemi, wcale piękna, nadzwyczaj śmiała i ostatecznie... zalotna... nie mówiąc więcej, bo nie można. W mieście na żart przezywano ją pułkownikową i sprawnikową, a ona serjo może spodziewała się, że nią kiedyś zostanie.
Wedle zwyczaju spodziewała się przywitania żarcikami... grzecznostkami, ale Szuwała kazał poncz postawić i pręciuchno się jej pozbył. Wyszła markotna — a gdyby była przeczuła, że kare konie któremi czasem jeździła — odebrać jej miano!
Szuwała drzwi zamknął.
— Mówże — natarczywie odezwał się do przyjaciela — ten niepoczciwy człowiek wiele mnie już krwi i potu kosztuje, niech się pocieszę, gdy na szubienicę pójdzie albo pod knuty!
— Słuchaj — odpowiedział wolno, poncz gorący popijając Pratulec — nieomyliłeś się domyślając, że jest w Olszowie, ale i tak byś go bezemnie nie dobył... Prawdę rzekłszy... djabeł by zgadł, że się ten zuchwalec śmie ukrywać tuż pod miasteczkiem powiatowem, we wsi, gdzie ojciec jego mieszkał, gdzie go wszyscy znają... pod bokiem ziemskiej policji. No! sprytne licho.
Wiesz, że ja mam część w Olszowie... znam ich tam panów i chłopów do nogi od dawna... wszystkich... Mój dzierżawca począł mi figle płatać, rachunki podawać... pojechałem żeby go wyrzucić won, bo kontraktu nie ma... No i jam nie głupi a ostrożny... wiedziałem, że tak będzie skończyć potrzeba...