Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Emisarjusz.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie dam. Mnie wszystko jedno, czy go ty weźmiesz sam, czy ucząstkowy asesor. Pojadę do asesora i weźmiemy go we dwóch, a on mi niezawodnie zapłaci.
— No, to bierz licho! gdzież on jest?
— Gdzie? mądryś! mów co dasz — rzekł śmiejąc się Pratulec — przyjaźń dobra rzecz, ale ani z pokłonu szyby nie uszyjesz, ani z pocałunków.
— Cóż ci mam dać? żydzie ty! — zawołał sprawnik.
— Żydzie! mniejsza i o to... bośmy przyjaciele... Ależ przecie wziąłeś bułanego rysaka od policmajstra, żeby go nie gubić.
To ci się go chce mi odebrać?
— Nie, nie koniecznie... a mnie co po jednym rysaku.
— Nie dosyć ci tego! No, jak nie mam mówić, żeś żyd... wstydziłbyś się.
— Czego się mam wstydzić? ja ci daję daleko więcej, niż ty mi dać możesz.
— No mówże czego chcesz... a nie męcz już dłużej! — krzyknął niecierpliwiąc się Szuwała — mów, tyś już tu z namydloną rzeczą przybył.
— A pewnie — odparł spokojnie Pratulec. — Myślisz, że ja koło tego nie chodziłem, nie deptałem... nie namęczyłem się, tydzień już siedząc w Olszowie.
— A no! masz! to on w Olszowie... wezmę go i bez ciebie — rozśmiał się sprawnik.
— To bierz — zimno rzekł Pratulec, wstając z krzesła — dobrze... ja więcej nie powiem nic.
— E! ty! niedobry! — łagodniej ozwał się Szuwała, podając mu rękę — czy to my nie stare druhy... Na... ręka... dam co chcesz, jeśli zmogę.
— Ja nie chcę wiele... parę karych koni... pieniędzy nie żądam...
— Zmiłuj się... moje najlepsze...
— Albobym ich chciał, gdyby złe były! — za-