Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tysięcy przeszastanych przez jegomości gotówką zapłaciłem.
Osłupiałem: człowiek co w domu o pięćdziesiąt groszy targuje się pół dnia z żydkiem, sypnął piętnaście tysięcy dukatów na moje dobra wielkopolskie! Uszom wierzyć nie chciałem.
— Niech dziad będzie przekonany — rzekłem po chwili zdumienia — iż umiem mu być wdzięcznym, ale nie przyjmuję nic, choćby nie o trzysta tysięcy, ale o miljony chodziło. Dzięki zmienionemu trochę sposobowi życia, potrzeby moje się zmniejszyły: potrafię pracować, a ofiar nie żądam od nikogo. Bardzo mnie to cieszy, że nasze dobra wielkopolskie dostaną się w ręce dziada i chętnie wszystkich praw moich na imię jego się zrzeknę.
— Tak, panuniu! — rzekł stary — a jak ja je komu obcemu zapiszę! hę! co będzie?
— Chociażby! to już nie moje i dla mnie obojętne. Grób moich rodziców w parafialnym kościele nie jest i być nie może niczyją własnością: tam zawsze odwiedzić go i popłakać nad nim mogę. Wreszcie, nie mam prawa myśleć...
Spojrzał mi w oczy.
— Jest charakter — szepnął — ale kto wie? hm! — I chciał mówić, gdym przerwał:
— Panie koniuszy! — rzekłem — mówmy otwarcie, mówmy bez wybiegów. Ktoby nic nie wiedział, a całe postępowanie pańskie ze mną przejrzał, miałby o sercu jego i o nas obu najdziksze wyobrażenie. Proszę nie myśleć, że ja do dziś dnia jestem w niewiadomośc przyczyn wszystkich... Pan koniuszy usiłujesz mnie odepchnąć od Ireny, jak chciałeś mnie w jej oczach po-