Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale o wyjściu paszportu pan wiedział — dorzucił kapitan.
— Myślałem, że wyjedzie, co tu jemu robić?
— Wszakże wziął Zapadliska?
— Tak, ale słychać, że jurisdator się zrzuci; zresztą, po co jemu dzierżawa?
Na tem stanęło. Ale nazajutrz po odwiedzinach kapitana, z wielkiem podziwieniem mojem nadjechał pan koniuszy. Pojmujesz, że powitanie z mojej strony było bardzo zimne, choć uszanowania pełne. Stary jakby zmęczony walką, miał fizjognomją smutną i napróżno widać usiłował ją rozjaśnić. Uściskał mię czule, bardzo czule, rozpytywał troskliwie o interes paszportowy i nareszcie spytał po długich okręgach:
— Jak się to tam panu Jerzemu zdaje: dobra Suminów w Wielkopolsce to coś lepszego od Zapadlisk w dzierżawę wziętych? Mam na sercu, żeby cię przekonać, iż nie jestem, jak myślisz, starcem nieużytecznym. Na co ci tu gnić? Bardzo to dobrze i pięknie, że się myślisz ustatkować, ale powracaj do swego.
— Do czegóż powrócę? — spytałem obojętnie.
— No! to się da zrobić: ja pilniejsze długi już popłaciłem — rzekł powolnie, dobywając papiery z bocznej kieszeni surduta i podając mi je.
Cofnąłem się zarumieniony.
— Dzięki — rzekłem — za tę troskliwość, ale żadnej ofiary przyjąć nie mogę. Od pamiętnego mi wieczora powrotu z Kurzyłówki dałem sobie słowo, że nic od Pana koniuszego nie wezmę i nie wezmę.
— Bo może waćpan myślisz, do stu par zajęcy, że ja się jegomości chcę psim swędem pozbyć? Ot, przekonaj­‑że się, że to ni mniej ni więcej, trzy kroć sto