Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

drogi sąsiedzie, aleście go zamęczali prośbami: zwyczajnie po staropolsku, nieprawdaż? jak mnie kochasz! jak mi dobrze życzysz! daj mi ten dowód przyjaźni! i gorzej jeszcze...
Koniuszy zagryzł wargi, potarł czuprynę, tupnął nogą, ale milczał; Irena tylko łagodnie na niego spojrzała.
— I że grał to także nie jego wina — rzekł kapitan — jeżeli to wina: wszakżeście go sami posadzili.
— Ja? — spytał dziad, ruszając ramionami.
— Przecież byliście z nim nawet w spółce! Na co to się wypierać? Dziadunio kiedy gościnny, to gościnny! — mówił kapitan. — Wszakem sam widział, jakeście mu dawali pieniądze.
Koniuszy rzucił się na krzesło, spojrzał ostro na kapitana, ale ten przysiadł się zaraz do niego i obsypał go grzecznościami, zaklęciami uszanowania, uwielbienia, czci, weneracji i t. d. Tak mi tę scenę uściskami duszącemi skończoną odmalował sam kapitan, uśmiechając się jak on umie, z podniesieniem jednej strony ust do góry i przymrużeniem szarego zgasłego oczka.
Pytać się miała Irena: czemu tak siedzę samotnie? a koniuszy szepnął:
— A cóż? dziwaczy błazen ze złości; ale rychło pojedzie sobie do Warszawy, wiem to: wyprawią go, bo mu już paszport wyszedł.
— Tak — odparł kapitan — aleśmy dali z panem Grabą porękę za niego i zostanie.
— Jaka szkoda! — mruknął stary, trąc łysinę gwałtownie — nie wiedziałem, że to tak można i że jej potrzebował: byłbym swoją ofiarował.