Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niżyć, abym o niej pomyśleć nawet nie mógł. Lękasz się mnie; dziękuję, przyznam się, to zaszczyt dla mnie: jest czego być dumnym.
Zerwał się z miejsca.
— Kto to panu takie głupie brednie prawił?
— W ostatku, choćby mi i nikt nic nie mówił, domyśleć się nie było trudno.
— Domyśleć się? oho! zjadłbyś Asan kaduka!
— Lecz pan koniuszy dziwne masz wyobrażenie o kobietach, a dziwaczniejsze jeszcze o mnie. Zkądże to uparte posądzenie, że ja mam myśl jakąś?
— Gadaj sobie zdrów! na złe niewiele czasu potrzeba.
— A ja jestem tem wielkiem złem?
— Jużciż pozwól — rzekł cicho, pomrukując — że wielkiego o kochanym wnuczku nie mogłem mieć wyobrażenia, znając jego przeszłość daleko lepiej niż mu się zdawało. A i dziś, kochanie, w tę poprawę życia nie wierzę, jak w wiosnę teraźniejszą (był to luty i ciepło nadzwyczajne): będą jeszcze i śniegi, i mrozy, i zawieruchy.
Ja zamilkłem, bo obietnice i zaklęcia nicby tu nie nadały; owszem zawinąłem się dumnie w moje przekonanie, jak Hiszpan w swój płaszcz kolisty i milczałem.
Dziad mówił długo, jam mu nie przerywał. Wrócił do dóbr wielkopolskich, kusił mnie niemi, ale napróżno długo myślał, myślał, próbował mię na różne strony, ale mu się nie mogło udać: przed kilką miesiącami byłby mnie tem uszczęśliwił, dzisiaj to dla mnie obojętne.
— Ale cóż sobie waćpan myślisz? — zawołał zniecierpliwiony nareszcie — to jeśli waści panna Irena chodzi po głowie, to jak Bóg miły napróżno!