Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie potrafi: litujemy się tylko nad niższymi od siebie
— Zbyt gorąco bierzesz te rzeczy, panie Jerzy — rzekł Graba — ale ja, co cię ile mogę uniewinniam, powiem ci jedną prawdę: wszystkoby to nie miało miejsca, gdybyś w życiu miał pewne i niezłomne zasady. Nie gniewaj się, mało cię znam, ale ja zawsze mówię prawdę choćby najmniej znanym. Nigdy nie potrzeba pić nad miarę, choćby dla czyjej przyjaźni; wolę niech się gniewają, niźli ja się mam zbestwić. Po wtóre, godziż się grać w karty?
— Jakto?
— Karty są zabawką barbarzyńskich lub zdziecinniałych tylko ludów: zabijają czas, uczą chciwości, ogłupiają, wyrabiają najzgubniejsze namiętności, wdrożają do najszkodliwszego próżnowania. Nie pojmuję gry. Wolno grać Indjanom i ludożercom, wolno nawet lazaronom na wybrzeżach Neapolu, ale nam?!
— Pan więc zupełnie grę potępiasz?
— Jako zabytek barbarzyństwa lub cechę upadku.
— Ale to walka z losem! to...
— Tak się wymawiają namiętni: to głupstwo, kochany panie. Im chodzi jeśli nie o wygraną pieniężną, to o wygraną wzruszenia: ale godziż się szukać wzruszeń w grze? A gdyby za wzruszeniem potrzeba ci aż zabójstwa i zbrodni się dopuścić, czy i tambyś po nie poszedł? Gra demoralizuje, tak, że niejeden co do niej siadł uczciwym, wstał w kilka godzin potem oszustem. Możnaż, wiedząc jak ona spadla, dobrowolnie w ten ogień się rzucać? Nie! nie! grać nie potrzeba nigdy!
— Masz pan słuszność! — zawołałem. — Daję panu słowo, że grać nie będę więcej.
— I bardzo dobrze uczynisz. Mój Boże! człowiek,