Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dziwnego zbiegu okoliczności. Wiele pomówićby potrzeba, nimbyś pan mnie zrozumiał.
— Znasz pan — spytał po chwili — przeszłość swego dziada?
— Ja? ani przeszłości, ani jego znać nie chcę... Dziś jadę.
— Powoli, powoli, pomówmy otwarcie. Na co tu ukrywać? Kapitan mówił mi, że nie masz pan dokąd jechać: przyznaj mi się pan, choćby cię to kosztować miało.
— O! zawsze się znajdzie gdzie zginąć!
— Ale po cóż ginąć? — spytał Graba.
— Bo mi życie obmierzło! — zawołałem.
— Na wszystko są lekarstwa.
— Na wszystko, prócz jednego — odparłem z goryczą. — Chcesz pan i pozwalasz, żebym mówił otwarcie? Od pierwszego wejrzenia pokochałem pannę Irenę: wiem i wiedziałem od razu, że to szaleństwo, ale oprzeć się uczuciu nie mogę! Wczoraj stanąłem wobec niej w takim stanie, który mnie na wieki w oczach tej kobiety potępić musi. Cóż mi pozostaje?
— Dowieść jej, że to był przypadek, dalszem postępowaniem.
— Uczucie nie rozumuje i wrażenia się nie zacierają. To co wczoraj się stało, jest niepowrotne i niepowrotnie mnie gubi.
— A jeśli panna Irena wie, żeś pan dobrowolnie nie poniżył się tem zbydlęceniem, ani dobrowolnie gry nie szukał?
— Niemniej wrażenie zostało!
— Może litość tylko.
— O! i litość straszna! Kto się lituje, ten kochać