Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ją tylko oczyma, i zaraz za nią chciałem uciekać z tego wieczora; w progu spotkałem kapitana, który zatrzymał Irenę i rozmawiał z nią żywo.
— Co to za nieoszacowany człowiek ten pan koniuszy ze swemi figlami — mówił właśnie do Ireny, mnie wstrzymując za rękę — nie wiesz kuzynko, jak się zręcznie panu Jerzemu przysłużył!
— Panu Jerzemu?
— A tak! rzucił go na pastwę pani Grabowej, stary filut! i jeszcze wmówił we wszystkich, że to na własne jego uczynił żądanie; a to po prostu tylko, że chce, aby się tu pan Jerzy z nami znudził, i powrócił co prędzej do swych interesów w Wielkopolsce... Dobry, poczciwy koniuszy, co to za serce, co to za troskliwość! Radby go co najprędzej wyprawił, tak się lęka, aby tu nie zagrzązł i nie zaniedbał pilniejszych spraw. A! boć to dobre wszystko, ale interesa przedewszystkiem...
To wypowiedziawszy, skłonił się odchodzącej Irenie, a mnie zatrzymał.
— Pan widzisz — szepnął mi na ucho — że kuzyneczka czegoś w złym humorze! hę? Jeszcze jak ją znam, taką ją nie widziałem. Coś to jest! ej! coś jest! gdybym był młodym jak pan, tobym się domyślił. Nie odjeżdżaj pan, nie odjeżdżaj! kto wie, co to się święci?!
I puściwszy mnie, zniknął w tłumie.
Alem jeszcze za drzwi nie pospieszył przejść, gdy stary koniuszy pochwycił mnie arcy­‑serdecznym uściskiem.
— A co u kroćset fur bataljonów djabłów! — zawołał — ty się Jurku myślisz wynosić ztąd bez wieczerzy, głodny? będą ci się cygani śnili! Nie wart byłbyś imienia polskiego, gdybyś mógł spać z próżnym