Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żołądkiem. Wstydź się! wstydź do kroć sto tysięcy zajęcy! chodź ze mną: ja ci się tak popsuć nie dam. Ale tyś widzę smutny i zamyślony?! hę! już? o pięknej pani? a prawda, że piękna? ha! ha! oj łotr! łotr!
— Piękna pani, dzięki koniuszemu dobrodziejowi, pięknie mnie też wynudziła.
— Tere-fere-kuku! strzela baba z łuku! Kto nie pracuje, nie ma: nudź się! Pamiętaj o córce: chcesz córuni, podobaj się wprzód matuni!
— Ale zlituj się, panie koniuszy, daj mi pokój z córką!
— O! o! patrzno go! kiedy mu najlepiej radzą, ten Spartańczyk odpycha radę. Znamy was ptaszki! No! chodźno jeść! chodź!
Weszliśmy przez bufet do tajemniczej małej izdebki, do której nie bez jakiejś ceremonji dziada mojego puszczono, a z nim i mnie. Był to dla profanów zamknięty przybytek... gry.
W zadymionej, szufladkowatej, długiej ciupce, jedni jedli naprędce, drudzy zielony stół obsiadłszy, grali w djabełka. W puli było tysiąc, może półtora tysiąca dukatów. Wiesz jak grać lubiłem: nie powiem, żeby widok gry dla mnie wyposzczonego, com dawno już nic, prócz marjasza dziadowskiego, nie widział, nie był ponętny; coś mnie na widok grających połechtało, wzruszyło i namiętność się odezwała. Tymczasem dawano jeść, a dziad mój, wziąwszy mię pod rękę, zbliżył się do stolika, i jakby kusząc, poznawał z kolei ze wszystkimi graczami, a od niechcenia niekiedy napomykał:
— Co? nie zagrasz?
Czynił to pytanie, jakby mię wyzywał; w oczach jego było coś niepojętego: i wstręt, i niecierpliwość, i