Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mówić. Dla powiatu wielkiej to wagi rzecz, żeby obrano pana koniuszego. Mogłeś się pan dobrodziej dowiedzieć o tym zamiarze z boku i szepnąć staremu co się święci, a to potrzeba koniecznie, żeby on o tem nie wiedział.
— Czemu? — spytał Jerzy.
— Hm! czemu! bo nie zechce być; a jak go już obiorą, to musi.
— Ale dlaczegoż ma nim być koniecznie?
— O! to długoby o tem mówić, a nie wiele słuchać: rozumie pan dobrodziej, to interes ogólny. A teraz druga rzecz: mogę z panem mówić otwarcie?
— Jak najotwarciej, jeśli łaska.
— Otoż co jest: jeśli pan postąpisz sobie wedle rady szczerych swoich przyjaciół, może się pan tu u nas pięknie ożenić. Niech pan panny Ireny z oka nie spuszcza.
— Daruj kapitanie, że się na ten projekt oburzę — zawołał Jerzy. — Mało znam pannę Irenę, żenić się nie myślę jeszcze i projektów nie robię. Jeślibym zamierzał kiedy ożenić się, to z przywiązania.
Kapitan pomyślał i wydmuchnął fajkę w oczy przechodzącej żydówce.
— Więc pan powraca do Warszawy? — spytał.
— Zapewne, w tych dniach.
— Po co? nie lepiej żeby tu osiąść przy panu koniuszym?
— Tu także nic mnie nie nęci.
— Sam pan dobrodziej, nie pomnę, czy może szanowny dziad pański mówił, że dobra wielkopolskie tak jak nie należą do pana?
— To prawda.
— Czemużby tu u nas pracą i staraniem nie dorabiać się majątku? Tu w Polesiu, panie, tylko majątek