Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wprzód córkę pana Graby: specjalik, powiadam ci, młodziuteniesienieczka!
Jerzy ruszył ramionami. Czas było iść się ubierać: w milczeniu pożegnał dziada i wyszedł.
Zaraz w ulicy spotkał się z kapitanem, który u drzwi lichego zajezdnego domku, zajętego na kwaterę przez oszczędność, przechadzał się, jakby na straży czatując, z nieodstępnym kapciuchem na guziku, tabakierką w kieszeni i fajeczką pogryzioną w zębach. Kapitan, jak tylko zobaczył Jerzego, począł go niezmiernie witać, ściskać, i dopadłszy, uczepiwszy się jego ręki, nie puścił, aż nawpół gwałtem wprowadził go na chwilkę rozmowy do swojej izdebki.
Kapitan stał przez skąpstwo nietylko u żyda, ale że stancje były drogie, z żydem razem. Gdy weszli do małej izdebki, pozrzucano z tapczana książki żydowskie, żupany i spódnice, garnki i miski, ażeby gościowi uczynić miejsce.
— Wie pan co? — rzekł kapitan niezmiernie się kłaniając i nachylając Jerzemu do ucha — wie pan co to się święci? Daj mi pan słowo honoru, że nikomu nie powtórzysz, co mu powiem.
— Chętnie.
— Wszak to prowadzą pana koniuszego na marszałka!
— Tak? — spytał Jerzy obojętnie — a! to dobrze!
— Zapewne, że dobrze. Ot, ma pan pierwszą nowinę naszych wyborów.
— Bardzo się z niej cieszę; lecz dlaczegoż to ma być tajemnicą?
— Tsyt! właśnie żeby to panu wyłożyć i jeszcze z jednej przyczyny, chciałem z panem dobrodziejem po-