Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 52 —

były najlepsze; ale w czas opatrzyłem się, że wstydu tylkobym się najadł.
— Byłbyś wybrany! jak Boga mego kocham, byłbyś wybrany! — zakrzyczał Samurski.
— Nie! — odparł zimno Paliwoda.
— Jakto nie?
— Napocilibyśmy się wiele a nadaremnie. Pluńmy na to! — zawołał, śmiejąc się — to kłopot, zamoroka, nudy; ot, lepiej pofacjendujmy na konie, pohulamy i pobawim się wesoło. Niech sobie kto chce będzie marszałkiem, ja do nóg upadam.
Samurski popatrzał, plunął, siadł aż krzesło pod nim zatrzeszczało, i machnąwszy ręką, począł fajkę palić zajadle; wreszcie fajkę rzucił, nacisnął czapkę, i wyszedł milczący i gniewny, mrucząc pod nosem:
— Pracujże tu dla nich! Niewdzięczny! umywam ręce!
Młodzież, nie wyjmując Pruckiego, który dla zakasowania swego niefortunnego wyzwania począł opowiadać o czterech pojedynkach i ośmiu śniadaniach pojedynkowych, wzięła się jednozgodnie do szklanek. Żartowano z wypadków ranniejszych, wojowniczego ducha pana Graby przeciwnik klął się, ręczył słowem honoru i przysięgał, że do pojedynku nie tyle potrzebna zręczność i umiejętność, co odwaga i szczęście: a czas spłynął do wieczora na zwyczajnem zajęciu wśród kart, kieliszków i gawędy. Na chwilę tylko zniknął gospodarz, i po więcej niż godzinnej niebytności, wrócił zamyślony, wzruszony, nie chcąc mieć udziału ani w grze, ani w pijatyce.
Nadchodził wieczór, a wieczorem miało być kasyno, owa zabawa, na której wszystko co żyło w okolicy i