Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 51 —

potem do gospodarza, i biorąc za rękę Pruckiego, dodał: — Powiedz mi pan teraz, czy miałbym sumienie, zgadzając się, bić się z panem?
Prucki blady, bełkotał.
— Co innego jest strzelać do deski, co innego do człowieka! — zawołał Samurski.
— Niechybnie! — rzekł Graba. — Więc jeśli pan Prucki zażąda, służyć mu nie omieszkam.
Ale tu wdał się Paliwoda, i przeciwnicy z wielką radością obu podali sobie dłonie, a Graba odszedł, ukradkowemi wejrzeniami młodzieży przeprowadzany.
— Kochani panowie! — rzekł Paliwoda, rzucając się na krzesło, gdy się za nim drzwi zamknęły — jestto człowiek, którego szanuję, niekoniecznie dlatego, że tak pięknie strzela, ale dla jego charakteru i męstwa, z jakiem wprost do człowieka z gorzką prawda przychodzi. Wyznam wam, że mi nawet przykro, iż go szanować muszę, ale nie mogę inaczej! Otworzył mi oczy: nie chcę tego marszałkowstwa, to nie dla mnie.
— Jakto! cofasz się? — zawołali młodzi panowie, tłumnie otaczając Paliwodę.
— Byłbyś dotyla słabym?! — krzyknął Samurski, podnosząc cybuch do góry z giestem tragicznym.
— Nazwij to, jeśli chcesz, słabością: to mi wszystko jedno; ale pewno, że mi marszałkowstwo na nic się nie przydało, i kandydatem być nie chcę.
— Już tak! — rzekł, załamując ręce Samurski, który miał wielkie widoki na obiorze pana Konstantego, rachując jakby już miał w kieszeni administrację wioski przyległej swojemu folwarczkowi.
— Tak! — odpowiedział Paliwoda. — Wasze chęci