Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 53 —

miasteczku znajdować się obiecywało. Niektórych obywateli żony i córki uprosiły sobie pozwolenie przybycia na ten dzień do miasteczka; żony też urzędników i kobiety miejskie gotowały się zająć pierwsze miejsca na kanapach, w tańcu i u wieczerzy. Potrzeba wyznać, że choć we zwyczaj weszło wyśmiewać zabawy na prowincji, bo istotnie często są śmieszne, żaden jednak bal w stolicy, ze swemi urzędowemi formami, paryzkiemi strojami i jak najprzyzwoitszą powierzchownością, nie może się porównać pod względem malowniczym z balikiem w miasteczku powiatowem, gdzie i rozmaitość większa, i sprzeczności mnóstwo, i wesołość ochocza, i swoboda nieograniczona.
Wnijdźmy więc na chwilę do sali oświetlonej, i przypatrzmy się towarzystwu, które się tu całe zebrało: bo na baliku w powiatowem miasteczku któż nie będzie? — chyba nieszczęśliwy kancelista, któremu krawiec nie doszył mającej sprawić sensację kamizelki; chyba stoło-naczelnik, którego wstrzymał szewc, nie odniósłszy butów na termin! Reszta, przez ciekawość, przez próżniactwo, albo się wlecze na salę, albo idzie do bufetu upić się pod dobrym pozorem baliku, albo wreszcie choć przez drzwi zagląda. Ci co się we drzwiach cisnąć nie chcą, ucierają świece. Mało jest nawet żydów w miasteczku, coby choć przez szparę odrobiny balu nie widzieli, nie mogli nazajutrz opowiedzieć jaki frak miał pan strapczy, jaką suknię pani sprawnikowa, i co robił pan marszałek. Jeśli nie wszyscy wchodzą wewnątrz, nikt nie jest wyłączony od zajmowania się balem: wszystkich on obchodzi w pewien sposób i nazajutrz każdego czemś dotknął, każdy ma coś o nim powiedzieć.