Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 30 —

wam, nikogo nie boję, nikogo nie kocham...
— Jakto, Lasiu, nawet mnie?...
— Kocham! — przerwała pani Lacka smutnie, ale z uśmiechem. — Ty wiesz znaczenia tego wyrazu pełnego tajemnic: kocham. Kocham kobiecie od kobiety znaczy całkiem co innego.
— Zawsze taż sama! — szepnęła piękna pani.
— Zawsze! — powtórzyła pani Lacka — więc i pytać nie ma o co. Ale ty?
— Ja? ja zawsze cierpię, zawsze cierpię.
— Ty masz przynajmniej pociechę w dziecięciu.
— Pociechę lub strapienie. Ukochanego dziecka nie chciał mi oddać; dał mi, dla którego serce moje nie bije, na które patrzę płacząc wcześnie nad losem oczekującym ją jako kobietę. Co za pociecha!
— Nie jesteś tak sama, tak okrutnie sama jak ja — odparła pani Lacka.
— A! moja Lasiu, jest coś straszniejszego nad osamotnienie: jest to być we dwojgu, a samą, zawsze jedną, niezrozumianą, niepojętą, gdy nas nikt nie chce, nie może, nie umie uczuć i pojąć. Toujours incomprise, seule toujours! — dodała, wąchając wódkę kolońską. — Całe moje życie tak ubiegło! Ale ty, moja Lasiu, ty — dodała z westchnieniem, z głębi piersi bardzo umiejętnie wydobytem — ty masz towarzyszkę życia, która cię kocha, szacuje, pojmuje, car enfin on dit beaucoup de bien de mademoiselle Irena.
Pani Lacka uśmiechnęła się szydersko, zdradziecko, a razem boleśnie:
Mais si vous voulez — odparła, spuszczając główkę — c’est une femme modele, c’est un ange, une heroine; to tylko bieda, że ani ja jej jak warta ocenić, ani ona