Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 25 —

Obok domu Abrahama, w murowanej kamienicy Icka, jednej z najpokaźniejszych w miasteczku, nazajutrz rano widać było kilku sług ugalowanych, w granatowych frakach, uwijających się od drzwi do drzwi. Piękna kareta wiedeńska jeszcze obwieszona pakami i paczkami, dowodzącemi, że nią przyjechały kobiety, stała w sieniach, a żwawe żywe służące, rozmawiały z męską służbą, co chwila wybiegały po coś do powozu.
— Janie! — wołała jedna — wody dla pani!
— Pawle! — wybiegłszy krzyczała druga — kaszka dla pani czy gotowa?
— Zielonej herbaty dla pani! — odzywała się trzecia.
— Janie! z okna wieje: potrzeba zabić dywanem — dodała pierwsza, w chwilę potem wylatując popiesznie z pokoju.
Na kuchni, w sieniach, kucharz w białym fartuchu i dwóch kuchtów w spencerkach gotowali, smażyli, krzątali się i pracowali już, choć ledwie była dziewiąta.
W pokojach od ulicy, przybranych starannie, powybijanych dywanami, wykadzonych, ozdobionych mnóstwem fraszek niepotrzebnych, bez których wszakże kobiety dobrego wychowania obejść się nie mogą: zapach żydom właściwy ustąpił przed wytwornem kadzidłem, sprzęty miejscowe tak zręcznie poprzykrywano, pozastawiano, że choć żydowskie, uchodziły. Widać było z tego wszystkiego, że „jakaś wielka pani“, według definicji żydowskiej, przybyła do powiatowego miasteczka, apewne w nadziei zabaw, które młodzież przygotowała, korzystając ze zjazdu. Dwór tej wielkiej pani zajmował drogo najętą drugą domu połowę, i w domu całym nikt więcej, prócz przekradających się po cichu gospodarzy, zepchniętych gdzieś do kąta, nie wstąpił już za próg.