Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 26 —

O dziewiątej rano otwarte były okienice i służące latały jedna po drugiej za herbatą, po wodę, po kaszkę, po dywan, po Jana i Pawła, dla pani, i do pani, siedzącej w głównym pokoju na kanapie, ostawionej poduszkami, poduszeczkami, ze stołeczkiem pod nogami. Stół przed nią obwieszony wzorzystą serwetą, zarzucony był mnóstwem gracików, przeznaczonych na zaspokojenie tysiąca potrzeb mogących się przytrafić. Każda flaszeczka postawiona była na pewien obmyślony przypadek, każde pudełeczko, często raz w rok nie otwierane, czekało jakiejś szczególnej niedyspozycji, na której uleczenie służyło; były chusteczki na różne chłodu rodzaje, wonie na wszelkie usposobienia, posiłki na różne ckliwości i t. d.
Pani, w białym tyftykowym szlafroczku, ściągniętym sznurem jedwabnym, w świeżym czepeczku, w popielatych jasnych rękawiczkach na malutkich rączkach, z książką, której nie czytała, rozparta, dumała w milczeniu. Był to typ znajomy kobiety trzydziesto-letniej, mającej więcej niż lat trzydzieści, ale skutkiem usilnych starań, pielęgnowania, dozoru, nie dającej uciec piękności, któraby się już innej, mniej bacznej, wymknąć potrafiła. Bardzo szczęśliwie piękność tej pani utrzymała się świeżo i w całym dawnym blasku. Lata jej nie zniszczyły, strapienia nie zostawiły na niej śladu; zaledwie usilny badacz zbliżanie się lat niemiłych zwiędnienia, byłby dostrzegł na twarzy pełnej jeszcze młodocianego wdzięku, w niedostrzeżonych zarysach ukryty z nadzwyczajną sztuką. Miała lat trzydzieści kilka, ale twarz, ale oczy zadawały kłamstwo metryce.
Biała jak kość słoniowa, z lekkim a nie kupionym rumieńcem, z ząbkami jak perełki równemi i błyszczą-