Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 24 —

Jakby się dowiedział o projekcie, wcześnieby zaprotestował: a więc język za zębami: zobaczymy dopiero w gubernskiem mieście. Ja obowiązuję się wnieść go na kandydata. Cała rzecz, żebyśmy pocichu mogli wszystkich przekonać, że najlepiej wybrać koniuszego. Teraźniejszemu szanownemu marszałkowi naszemu, którego kocham i poważam...
— Szacuję i miłuję! — dodał Cyncyrankiewicz, nie omieszkując wtrącić swego wyznania wiary.
— Dystyluję i preparuję — sparodjował po cichu Paliwoda.
— Którego poważam! — kończył kapitan — uznajcie panowie sami, że czas odpocząć. Nie ujmuję zacnemu Paliwodzie... (Stał z boku niewidziany.)
— Najzacniejszy z ludzi, młodzieniec pełen nadziei — rzekł poważnie Cyncyrankiewicz — i honestus, choć o północku, stół nakryty.
— No! ale Paliwoda — mówił kapitan — może na marszałkowstwo poczekać. Koniuszy dobry człowiek.
— Najgodniejszy z ludzi! — wtórował ciągle pieczeniarz.
— Koniuszy dostojny, poważny, godny, godnie przedstawi powiat, ani słowa...
— Jakto głodnie? — spytał niespokojny Cyncyrankiewicz niedosłyszawszy, a wszyscy, nie wyjmując kapitana, do rozpuku śmiać się poczęli i śmiejąc rozeszli. Cyncyrankiewicz sam także chichocąc udał się do pijących herbatę, w nadziei przypytania się do zdala ujrzanej szklanki, która dotąd była bezpańska.
Nowa myśl, rzucona przez kapitana, poszła natychmiast między ludzi, a sprawca jej chyłkiem wyniósł się z gospody Abrahama, uśmiechając się do siebie.