Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 23 —

prostując się — posłuchajcie tylko!
— Słuchamy.
— Stary, majętny, swobodny, czemużby to nie mógł jak drudzy powiatowi i współobywatelom posłużyć? Kucharza ma dobrego to wiem, a jeżeli i nie ma takiego jak dla marszałka przystało, bo marszałek stoi na sekretarzu i na kucharzu, to go mieć bardzo może. Sekretarz będzie za niego robił wszystko, jak i za drugiego, kucharz będzie gotował, bo jest z czego i za co; a człowiek skrupulatny, uczciwy, magazynowych i innych naszych groszy nie ruszy, to pewna, i wziąć nie da. — Doprawdy, to niezła myśl — rzekł Petryłło. — Mógłby naprzykład w dnie niepocztowe sprawić polowania dla całego powiatu, ze śniadaniem i szampanem!
Wszyscy się w głos rozśmieli; kapitan nie ustąpił.
— No, no, śmiejcie się, śmiejcie! Śmiech śmiechem, ale ja nie widzę dobrej racji, dla którejbyśmy nie mieli o tem pomyśleć.
— To domator! — odezwał się jeden.
— To starzec! — dodał drugi.
— I nudziarz gdera! — rzekł trzeci.
— Ale człowiek uczciwy i bogaty! — przerwał ktoś inny.
— I zwierzyna u niego non plus ultra! — szepnął zcicha Cyncyrankiewicz. — Sarny ze stołu nie zchodzą.
— I wino stare S. S. S. — dorzucił Petryłło powoli. Prawda, że go żałuje, ale jakby go unanimitate wyniosło obywatelstwo na pierwsze dostojeństwo powiatu, kto wie, kluczem od serca dobralibyśmy się i do lochu.
— To wiem — gorąco począł kapitan, rozpalając się — że niczegoby nie pożałował: ale z tem cicho!