Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 22 —

rzem wynieśli się za drzwi, coraz głośniejsze rozprawy słyszeć się dały.
Kapitan długo podumawszy, wyczyścił wreszcie fajkę bardzo porządnie, aż do dna jej przy świecy zajrzawszy, wydmuchnął ją, wyskrobał szczypcami od łojowej świecy (nie był wcale wybrednym w wyborze środków), zawiązał szczelnie kapciuch i obmotawszy go koło guzika, po namyśle skierował się ku stronnictwu, które nie łącząc się do przyjaciół Paliwody, naradzało się w kącie pocichu. Policzywszy osoby oczyma, zastanowiwszy się jeszcze nieco, pokorny kapitan wetknął powoli nosa między naradzających się, a upatrzywszy chwilę potemu, cichutko, pokorniutko począł w te słowa:
— Za pozwoleniem panów dobrodziejów!
— A! i pan kapitan z nami — odezwał się pan Cyncyrankiewicz, który rad był liczyć się za coś. — Mowa o przyszłym marszałku.
— Tak jest — odparł ktoś z boku.
— Pozwolicie mi panowie podać sobie myśl jedną? — spytał kapitan.
— Choćby dwie! — rzekł, śmiejąc się mocno i trzęsąc brzuchem, tak rad był swemu konceptowi poczciwy pan Petryłło.
— Ale to, między nami — dodał kapitan ciszej jeszcze i oglądając się bacznie, a wciskając to środka koła — niech o tem ludzie nie wiedzą, że to odemnie poszło.
— No! no! strzelaj kapitanie, strzelaj a śmiało!
— Ot, krótko a węzłowato. Czemubyśmy za kandydata wziąć sobie nie mieli pana koniuszego Sumina?
— Co panu w głowie!
— Co w głowie? — powtórzył obrażony kapitan,