Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

człowiek za tym gwarem sam swego serca nie słyszy. Zresztą, na cóż z siebie, w tak uroczystej chwili, widowisko dla obojętnych?
Nie kończę listu, Jerzy nadjechał, przerywam go tylko.

D. 18 listopada...

Posłuchaj jeszcze choć już nie mojej historji: Jerzy mi ją opowiadał.
Był u Graby, gdy nadjechał bryczką swoją koniuszy z minką złośliwie uśmiechniętą i tajemniczą.
— A co sąsiedzie — spytał w ganku — gdzieto syn pański?
— Mój syn, zdaje mi się, że na polowaniu — odpowiedział gospodarz.
— Pewnie na polowaniu?
— Tak mi się zdaje.
— Niebardzo to pora do myśliwstwa. A pan masz trochę czasu dla mnie?
— Jestem na usługi.
— Może pan ze mną pojechać tak o mil parę?
— Dlaczegoż nie?
Odwrócił się tylko ku Jerzemu. — Ale pan Jerzy?
— Ja wracam do Zapadlisk zaraz.
— Nie, pan Jerzy pojedzie z nami — rzekł koniuszy.
— Dokądżeto?
— O! a zaraz ciekawość dowiedzieć się dokąd. No, a gdyby do Zamalinnego? odwiedzić poczciwych Suminów.
— Chętnie — odezwali się obydwa i pojechali.
Podróż ta pachła czemś tajemniczem. Koniuszy zacierając ręce milczał i wyglądał rychło dojadą; już