Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dworek i dziedzińczyk widać było, gdy wychylając się z powozu wskazał staremu Grabie konia przywiązanego do płota.
— Cośto nakształt sarneczki pana Jana (tak zowie się jego wierzchowa).
— W istocie — serjo odparł Graba — to sarneczka.
— Cóżby tu pan Jan robił? — spytał śmiejąc się koniuszy.
— A cóż — zimno odpowiedział ojciec — może jak my odwiedza Suminów.
— A nawet podobno często, gęsto, kochany sąsiedzie.
— Nic dziwnego: to bardzo poczciwi ludzie.
Koniuszy, który sądził, że to niesłychanie zdziwi pana Grabę, gdy pod ubożuchną strzechą zastanie syna, zawiedzionym się widząc, zamilkł. Cicho zajechali przed ganek, wysiedli. Koniuszy idąc na palcach, wiodąc za sobą starego Grabę, wszedł do bawialnego pokoju.
Staruszka matka Suminów drzemała z pończochą w ręku na krześle siedząc, panna Julja jej córka robiła w krosnach przy oknie, Jan Graba stał za nią i czytał głośno. Nic dziwnego, że przyjeżdżających nie posłyszeli!
Koniuszy wskazał ręką ojcu tę parę jakby pytał:
— A co?
Ojciec uśmiechnął się tylko; ale już w saloniku wszystko się z miejsca ruszyło. Staruszka z wykrzykiem: „A Jezus Marja! p. koniuszy!“ chwyciła się z poduszek; Jan odskoczył zaczerwieniony, panna ledwie się ukłoniwszy, uciekła.
Powoli jednak wszystko przyszło do porządku i choć znać było pomięszanie na twarzach, wesołe oblicze poczciwego Graby najstraszniejszej tu postaci, dodawało