Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

postarasz być jej godnym, no, to wiesz: jeśli ty jej nie uczynisz szczęśliwą, jak Bóg Bogiem i jak mnie widzisz żywego, pamiętaj, że ja się pomszczę, o! pomszczę bez litości!
Pocałował go w ramię, uściskali się i koniuszy zapłakał; siadł potem u stolika i zamyślił się smutnie.
Żal mi było patrzeć na niego, tak mojemu szczęściu nie dowierzał, tak mi je psuł swoją bojaźnią, tak mu ono jakoś ciążyło. Widząc nas szczęśliwych sobą, zazdrościł Jerzemu. Biedny stary! jam mu tyle winna!
Wieczorem mieliśmy gości, dwóch Grabów, kapitana i kilka jeszcze osób. Kapitan, który wiecznie z koniuszym wojuje i świeżo odciął mu kawałek drogiego lasu, przy którym się utrzymał; jako mój krewny dowiedział się pierwszy, żeśmy już sobie z Jerzym dali słowo.
Z najpocieszniejszą miną poszedł natychmiast winszować panu koniuszemu: widziałam ich już pojednanych po procesie, ściskających się, prawiących sobie grzeczności, sypiących nieznośnym dobrodziejem, całujących nogi, uniżających się do stopek, a koniuszego aż tupiącego ze złości, tak go te powinszowania niecierpliwiły. Kapitan, nielitościwy, cały wieczór mówił mu o przyszłem naszem szczęściu w sposób najbardziej drażniący.
Umówiliśmy się o wszystko.
Nie będziemy czekali na przybory weselne, nie będziemy spraszać świadków naszego szczęścia: koniuszy, poczciwy Graba i pan kapitan wystarczą. Ślub odbędzie się po cichu w naszej domowej kaplicy; potem pojedziemy do W. Polski na grób jego rodziców, prosić ich błogosławieństwa. Sąsiedztwo spodziewając się szumnego wesela bardzo się biedne omyli — cóż robić? Nie mogłam nigdy pojąć weseli szumnych i wrzawnych: