Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rozmowa toczyła się z początku obojętnie: pytano mnie o Grabę, o koniuszego, nawet o kapitana; sparta o krawędź kanapy, Irena miała postać znużonej, cierpiącej. Drugi raz chciałem ją pożegnać i znowu mnie wstrzymała.
— Pan mi jesteś potrzebny — powiedziała — czy pan tego nie widzisz, że mi potrzebny jesteś?
— Jak oganka od much... oganka od nudów?
— Któż się nudzi? — spytała — ale myśl pan jak chcesz. — Ruszyła ramionami. — Rok już jak się znamy — dodała — a pan mnie, jak widzę, nic jeszcze nie znasz, nic nie rozumiesz.
Milczałem.
— Widzisz pan — rzekła, schylając się po książkę, jesteś mi potrzebniejszy niż sądzisz; będziesz mi czytał. Oto tę książkę w czarnych okładkach: są to listy Jakóba Ortiza.
— Książka tak smutna?
— Jak ja... to dobrze właśnie.
— Mogłażbyś pani być smutną?
— Dlaczego nie? Jak pan, tak wszyscy rozumieć mnie nie chcą: ja sama chwilami wątpię o sobie... No, czytaj pan.
Czytałem, książka była dziwnie rozłożona. Nie wiem czy znasz i bardzo wątpię, żebyś znał listy Jakóba Ortiza. Zastanowiła się Irena na 29. kwietnia i począć musiałem od wyrazów, które dziwnie i mój stan i moje nawet dzisiejsze położenie malowały:

„Vicino a lei sono si pieno della esistenza...

doszedłem do miejsca, w którem Ortiz maluje siebie i ją:

„La pazza figura ch’io so quand’ella siede lavorando, ed io leggo!