Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

potrzebne, i że bez nich uczciwym człowiekiem być można.
— Możebyś wrócił do Warszawy? — spytałem go kiedyś.
— Jeszczeto kiedyś wrócimy, jaśnie panie, ale teraz nie tak mi bardzo pilno: ot, jakoś oswoiło się z tem życiem.
— Pamiętaszże jakeś się niecierpliwił i uciekał?
— To co innego, panie: teraz jesteśmy na naszem własnem gospodarstwie, i polowanie tu dobre.
Uśmiechnąłem się. Staś już przyjął się na tej ziemi, jak ja, i co dziwniejsza, spoważniał: małpuje mnie potrosze. To dobrze; podwójna korzyść z reformy życia, i ci co nie myślą, idą za nami, jak owce Panurga. Chwała Bogu!
Ale ja ci malując moje położenie, nie donoszę o tem, o czembym najprzód powinien był napisać: o niej i o sobie.
Pomimo nalegań koniuszego, nie wyjechała nigdzie; przesiedzieliśmy lato na wsi, i zdaje się, że na jesień i zimę nie wybierze się także do miasta, bo za niem wcale nie tęskni. Ja bywam w Rumianej zawsze na jednym stopniu: jesteśmy dobrymi przyjaciołmi, nic więcej. O tem co się w sercu dzieje nie piszę: któż to pisze?
Co dzień, co godzina wzrasta tylko potrzeba koniecznie być z nią, przy niej; nie pojmuję jakbym zniósł oddalenie lub rozstanie. Przecież, mimo tych uczuć co mnie burzą, słowo nie może wyjść na usta. Ona bogata, ja ubogi! posądzonybym był o chciwość, o interesowność: więc muszę milczeć, milczeć zawsze... Będę milczał, niech mnie tylko nie wypędzają.