Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Spokój, brak apetytu, lub chleb gdy zębów nie ma: młode szczęście na stare lata! Daruj pani, że tak mówię: nie przywykłem do kobiet. Ale i w sercu już popioły, i głowa ciężka, i ten brodaty włóczęga, którego widzisz przed sobą, już nawet w imię tego czem był, nie potrafi wzbudzić żadnego uczucia.
— Któż to wie?
— Na co probować? żeby drugi raz boleć? nie chcę! Przyjedź pani sama z tą małą: przyjmę panią, i to tak doprawdy, nie dlatego, żebyś mnie pani zachwyciła swoją pięknością, rozumem, dowcipem, ale że mnie o to prosił Jerzy; a ja Jerzego, choć paple, bardzo lubię, prawie tyle co Kastora mojego wyżła: a to niemało!
Jerzy się rozśmiał i ukłonił, a ja przyjęłam wystrzeloną a bout portant niegrzeczność bez zadziwienia, bez bolu.
Nastawałam jeszcze dłużej, żeby mnie przyjął z panią Lacką, ale Piotr uciekł w las, nie dawszy mi odpowiedzi. Rachując wiele na okoliczności, postanowiłam nazajutrz przyjechać do horodyszcza z moją towarzyszką, nic jej o tem nie mówiąc, gdzie i do kogo ją wiozę. Jerzy przyjechał po nas konno, myśmy się za nim udały w las małym wózeczkiem, a dalej już piechotą.
Pan Piotr siedział na swoich wałach naprzeciw rzeki i dumał; gdy nas zobaczył, poznał, z początku jakby odrętwiał, nie ruszył się z miejsca, oczy tylko wlepił w panią Lackę, która pobladła jak ściana, i bełkotała, opierając się o mnie:
— Co to jest? gdzie my jesteśmy? kto to? wróćmy się!
Patrzałam ciągle na pana Piotra, który walczyć się