Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dlaczego, proszę pani, mam być grzeczny dla kobiet, kiedy ich nie lubię? byłoby to kłamstwem.
— W ich imieniu dziękuję.
— Są wyjątki — rzekł uśmiechając się.
— Wyjątkiem jest zawsze ktoś przytomny, to rzeczy wiadome. Ja nie chcę w ten sposób być wyjątkiem.
Zniecierpliwił się.
— Ale szczerze — rzekł — dlaczego pani nie masz być wyjątkiem?.
— Nie czuję się godną tego — odpowiedziałam z uśmiechem — nie jestem ani lepsza, ani gorsza od drugich kobiet. Jeśli pan mnie przyjmujesz, czemużbyś nie przyjął ze mną razem przybywającego kogoś znajomego mu nawet może...
— Tem gorzej, że znajomego! — zawołał żywo, i dodał, patrząc na Jerzego i ruszając ramionami. — Gaduła jak stara baba! Pani wiesz już pewnie moją historję, więc tu nie ma co kłamać. Chcesz mnie pani zbliżyć do niej! do tej pani! po co? dlaczego? aby nam może wydrzeć nawet wspomnienie?
— Aby je odżywić.
— To niepodobna: dzisiaj to kto inny, tylko do kogoś podobny.
— Więc obojętny? — spytałam.
— Ktoś inny, ktoś podobny, i ten sam razem i nie ten: język się bałamuci, a nie powie myśli. Ona, lecz zmieniona!
— Tak... bo nieszczęśliwa! — rzekłam zcicha.
— Bo winna! — dorzucił z boleścią. — A jaż szczęśliwy jestem, i z Gwatymozynem nie mogęż powiedzieć: jestżem na różach? Zobaczywszy ją, cóżbym zyskał?
— Kto wie, może szczęście, może spokój?