Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nieszczęście! Nie obojętny! jabłko zakazane! Śliczne jabłko co go robactwo potoczyło wskróś! Przeczuwałem — mówił do siebie — tego mi było potrzeba! Bóg mnie pokarał! Otoż całego życia praca, staranie, troskliwość... w błocie!
Siadłam i milczałam; on chodził żywo, dumał, mruczał, rzucał się. — Charakter zdaje się jest, ale co to wierzyć! krew poczciwa! zresztą kaci go wiedzą! Ale taki nic potem, nic potem: nie chcę! nie chcę! Całe życie marłbym ze strachu!
— Przecież krok do poprawy uczynił śmiało — przerwałam, dawszy mu się trochę wyburzyć — przecież samiście już w nim uznali szlachetność.
— A jednak i nie chcę go, i nie chcę, i nie chcę! — zawołał stary. — Całe życie z nim truchleć: a mnie to do czego?
— A gdybym ja chciała koniecznie?
— Wiesz co — rzekł, zastanawiając się — uprzyj się, a zobaczysz, że w łeb sobie strzelę!
Przerwałam mu, zatulając usta.
— Panie koniuszy, nie tak gorąco, nie tak gorąco! Wiesz co, godziż się potępiać go bez odwołania, nie przekonawszy się, i nie lepiej, żeby zwrócić na niego pilne oczy, śledzić, patrzeć, a nie wyrzekać się wcześnie?
— Co mi z tego, że dziś filut gra rolę sensata, a co jutro powie?
— Pozwólcież, mój tatku — dodałam, wiedząc, że lubi, gdy mu to imię z dzieciństwa nadane powtarzam — zapomnieliście o własnych maksymach. Nieraz słyszałam od was, że piwo co się nie wyburzy za młodu nic nie warte, że młodość musi przebyć każdy, jak każdy przechorowuje odrę i koklusz.