Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

odparłam — zkąd­‑że weźmiemy aniołów? Czemuż nie wierzyć w poprawę?
— A! ba! oto to! oto to! w poprawę! jest! jest! wielkie słowo: poprawa! O! on się poprawi, póki mu się ty nie naprzykrzysz i póki ci nie zje majątku.
— Ale dlaczegoż pan koniuszy nie chcesz wierzyć w poprawę?
— Bo nie wierzę! Wolę dla mojego anioła — powtórzył z pocałowaniem ręki — wolę takiego, coby się nie potrzebował poprawiać. Ot, Jan Graba.
— Bardzo dobry, bardzo zacny chłopiec — odpowiedziałam — wyśmienity, wyborny, niezmiernie miły, niesłychanie poczciwy, nadzwyczaj rozumny: cóż kiedy nie dla mnie?
— Dlaczego? Tere­‑fere! dlaczego? dlaczego? Co to nie dla mnie? Nie dlatego! po staropolsku mościa panno, skojarzym i kwita!
— Co z tego, kochany mój opiekunie, to nic nie będzie: pójdę za kogo zechcę, lub nie pójdę za mąż wcale. Jeśli mnie kochacie, łamcież sobie głowę i czuwajcie, żebym nie pokochała kogobyście nie życzyli sobie, bo...
— Otóż to dlatego — zakrzyczał — chciałem wyprawić tego dudka jakby przeczuciem. Co to ręczyć za chwilę? ja to wiem! Spojrzenie, słowo: za nic ręczyć nie można! No! los mi figla wypłatał! a dalipan, jakem szlachcic, już on taki pannie Irenie nie obojętny!
— Być może — odparłam — ja jestem jak każda kobieta: im więcej mi bronią, tem mi się chce więcej. Na cóżeś pan koniuszy zrobił z niego jabłko zakazane?
Chwycił się za włosy.
— Ja to już widzę! ja to już widzę! to prawdziwe