Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

budkę, przychodzili, siadali, siedzieli godziny całe. Domyślasz się reszty: skierowałam przejażdżkę ku pasiece; spotkaliśmy się, a jam go zaprosiła: przyjechał i trafił na pana koniuszego. Stary był nielitościwy; żal mi było okrutnie Jerzego, ale on zniósł wszystko mężnie, zimno, cierpliwie, jak był powinien. Wdzięczna mu jestem: zniósł to wszystko dla mnie.
Po jego odjeździe rozmówiliśmy się przecie à coeur ouvert z moim drogim i najpoczciwszym stróżem. Ledwie był Jerzy za progiem, rzucił na mnie koniuszy wzrokiem błagającym o litość, i całując w rękę, rzekł cicho:
— Ty się gniewasz na mnie?
— Gdybym mogła, panie koniuszy, powinnabym.
— Biedne dziecię — zawołał — takto wy wszystkie gorzkie lekarstwa odpychacie. Ale — dodał, zaogniając się — przyznaj mi się już szczerze, co u kata, ty go już chyba kochasz?
To zapytanie uczynił z takim niespokojem, że chociaż byłam powinna się przyznać, nie miałam siły go zmartwić. Po kobiecemu więc zbyłam go ruszaniem ramion.
— Ale to wietrznik! to szaławiła! to nic dobrego! hulaka, opój, kartownik! — zawołał — nieszczęście gdzie się to przyplącze; za grosz na niego rachować nie można!
— Dlaczego? — spytałam.
— Spojrz­‑że asińdzka, co zostawił za sobą, a będziesz miała wyobrażenie co może być przed nim: długi, podarte karty, potłuczone butelki i opuszczone kochanice. Chcesz­‑że ty, mój aniele, zejść na resztki takiego kawalerskiego życia?!
— Ależ to zwykłe życie naszej biednej młodzieży —