Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dość mi dobrze, choć trochę nudno. Czuję, że lepiejby być mogło, daleko lepiej: ale zniosę i to co mam przy nadziei. Z tą psotnicą czas bieży szybko.
Po opisanym ci, Faniu moja, okropnym wypadku, kiedy mnie go umyślnie pokazano pijanym (wiesz, że pijany nawet nie miał nic nieszlachetnego, był tylko biedny), długo, długo nie widziałam go aż dotąd ani razu. Nie chciał być u mnie, choć trafem czy zrządzeniem (nie przypuszczam rachuby) zamieszkał bardzo blisko, w Zapadliskach: musiałam go aż wciągnąć sama. Udało mi się bardzo zręcznie, i nikt mnie posądzić nie może o to, do czego się w pokorze ducha przyznaję tobie. Ty znasz (jeśliś wśród twoich Street i Square nie zapomniała jej) drogę do pasieki mojej po nad granicą Zapadliską. Wyobraź sobie, że Jerzy siedział tam niemal codzień na samej granicy, i godziny całe patrzał z daleka na Rumianę: coś to jak w książce bywa, nieprawdaż? nigdybym o tem nie wiedziała, gdyby nie przypadek. Z mojej wieżyczki nad oranżerją, gdzie ustawiłam teleskop Mordount’a przez ciebie mi przysłany, mam zwyczaj oglądać okolicę. Jest coś bardzo miłego w tem zbliżaniu się do ludzi w sposób niewidzialny: śledzę nieraz ich, gdy sądzą, że Bóg tylko jeden na nich patrzy! Teleskop twój doskonale zbliża przedmioty, i jednego wieczora, gdym go obracała na różne strony, coś mi mignęło na drodze do pasieki. Wpatruję się... to on... uważam lepiej: usiadł, oparł się. Głupie serce! tak mi mocno uderzyło!
Nie! nie! nie jest to kłamane, ale prawdziwe i głębokie uczucie. Co dzień, przyznaję ci się jak na spowiedzi, zwracałam teleskop w tamtę stronę, i widziałam potem jak tam sobie z kimś drugim pobudowali