Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wygodnie próżnują; gdyby mi Pan Bóg, czy pan los nie rzucił na drodze uczucia, co mnie, ot, jak pan widzisz, zwichnęło: a na tem zwichnieniu możem i zyskał. Nie trudno zgadnąć co to za uczucie — rzekł z lekkiem westchnieniem — jest to słabość, na którą, jak na zołzy wszyscy przechorować muszą. Mnie te zołzy — dodał, usiłując przybrać ton wesoły — nie wyrznęły się łatwo ani prędko: zostały wewnątrz i okulawiałem. Wiesz pan już, żem się zakochał...
— Nie musiało to być na dobre, kiedy dziś tak lekko pan o tem mówisz.
— Lekko mówię, ale ciężko czuję. O! panie kochany, nie urągaj mi. Kula uwięzła w boku i siedzi: nikt jej nie wyjmie, aż ciało się rozsypie. Byłem ubogi, a pokochałem się w dziewczęciu, niewiele odemnie bogatszem, a daleko więcej niż ja żądającem. O! bo miała prawo żądać wiele, tak była piękna! tak piękna! mogła się sprzedać tak drogo! Zakaty, jabym sam dał był za nią miljony, gdybym je miał. Składałem u nóg jej serce na dłoni, ale serce samo; ofiarowałem jej moje ubóstwo poczciwe i parę rąk pracowitych; zaręczałem, że ubóstwo to nie tak straszne, jak je malują ludzie. Ona się go bała nadewszystko, jak najwyższego zła na ziemi. Biedne dziecko! jej tak potrzeba było zabawek, cacek, błyskotek, pochlebców, gwaru, szału i oklasków, jak rybie wody. A jam jej tylko mógł dać chatkę ciepłą, wiejski cienisty ogródek i życie spokojne w cieniu lip starych, które wówczas kochałem.
Rozśmiała się z ofiary, choć trochę, troszeczkę przywiązana była do mnie: razem spędziliśmy dzieciństwo nasze! ale z uśmiechem i łzami razem odpowiedziała mi: