Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

od gawędy łowieckiej. Ze zdumieniem znalazłem w nim człowieka oświeconego, oczytanego, dziwnie poetycznej wyobraźni, lecz z sercem skrwawionem. Lasy wykołysały w nim myśli dziwne, do których przywykły, nie czuje już ich oryginalności; ale dla mnie świeżego przybysza ze świata, każde niemal słowo tego dobrowolnego wygnańca było zadziwiające.
Nie skryty wcale, przy drugiem czy trzeciem spotkaniu, potrzebując widać wywnętrzyć się, spoufalił się i przylgnął do mnie. Sądzę, że dobra sława, której tu u ludzi niewielkim ją nabywszy kosztem, używam, wiele mi do zrobienia tej znajomości dopomogła.
— Pozwól pan — rzekłem do niego, gdyśmy siedli odpocząć — spytać się, jeśli można, co tu robisz w głębi lasów, i nie na takiem społecznem stanowisku, do jakiego byłeś przeznaczony?
— Owszem, zupełnie jestem na swojem miejscu — odparł mi — jest mi tak dobrze. Nie dziwi mię, żeś pan ciekawy wytłumaczyć sobie moje położenie: nie robię tajemnic, dam mu się poznać. Od dzieciństwa wszyscy mnie uznali dziwakiem; zdaje się, że nim umrę. Cała rzecz, że jak drudzy kochają bogactwa, wygody życia, zbytek, tak ja lubiłem prostotę, ubóstwo i samotność. Brat i ja byliśmy ubodzy; dobra te, które pan od brata mego zadzierżawiłeś, nie są nasze spadkowe: nabył je później bogatem ożenieniem; w dzieciństwie szczupły szlachecki mieliśmy fundusik, a ja go całkiem, bez żadnej z mojej strony ofiary, odstąpiłem bratu. Byłbym może poszedł bitym gościńcem szlacheckim, to jest przehulał młodość, przegospodarzył wiek dojrzalszy, przeziewał starość, lub obrał jeden z tych uprzywilejowanych stanów, w których zwykle panowie szlachta