Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i pracę ludzi do tej ziemi, postanowiłem ściśle obrachować, ile mi się od ludzi pracy tej należeć może i nic nadto nie pożądać. Powszechne oburzenie sąsiadów przyjęło moje reformy: a to są ludzie przecie, co dla siebie pragnęliby swobód, gdy drugim odmawiają najpierwszej swobody osobistej i sprawiedliwości.
Lecz oto drugi raz się łapię na ustępie dla ciebie nie zajmującym. Są to pytania, które cię nie obchodzą wcale, którym ty jesteś obcy: dajmy więc temu pokój. Będę ci już tylko pisał o sobie.
Osiadłem w głównym folwarku klucza Zapadliskiego, w chef-lieu, leżącem w ognisku dóbr i pośrodku całego gospodarstwa.
Mam dom ogromny, murowany, zrujnowany i widocznie od dawna z rąk do rąk podawany dzierżawcom, nie wiele o niego dbającym: widać to po przerobieniach i opuszczeniu jego. Żona ostatniego podobno wystroiła sobie kilka ślicznych pokoi, które dziś obdarte niemiłosiernie aż do okien, świadczą tylko smutnie o gniewie, z jakim to miejsce opuszczać musiała. Inny dzierżawca w sali na dole zrobił był lazaret dla chorych owiec; inny jeszcze sypał zboże w gabinecie malowanym w herkulańskie tanecznice, i wieszał chomąty na marmurowych kominkach, a mięso na mahoniowych półkach. Teraz ledwie para pokoików jako-tako mieszkalnych, kolo domu jak na dzierżawie: dziedziniec opuszczony, drzewa pocięte, śmiecie i brudy, i co tylko przy rumacji zabrać się dało, aż do żelaztwa przy drzwiach, pozabierano. Wśród spasonego bydłem podwórza, szczątki ogródka kwiatowego pani dzierżawczyni smutnie się wymykają z pomiędzy badylów i śmiecisk. Płotek z brzeziny, co go opasywał, zniszczyli stróże, połamały konie.