Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Stan majątku zbliża się do stanu domu i dziedzińca: zważ co pracy! Rano siadam na konia i jadę w pole, bo wszystko się widzi najlepiej własnemi oczyma, a kto się spuszcza na ludzi, temu ludzie źle w końcu służyć muszą, bo pomyślą: on sam nie wiele dba o swoje, na cóż my bardzo dbać mamy? Jadę od robotników do robotników, objeżdżam lasy, dumam jeżdżąc, i często w rozmowie ze starcem więcej się uczę, niżeli z jednej z tych książek, co z ksiąg napisana została. Żywy świat; na ileż-to klamr i pieczęci zamknięta jeszcze księga!
Nigdy nie wyczerpią jej obrazy i obrazki, co się mienią z niej wzięte.
Wracam do domu na chwilę, bo i koło domu jest do czego zajrzeć; spocznę i ruszam znowu dalej. Wieczorem, pomówiwszy o jutrze, czytam, gram, odpoczywam.
Dawniej muzyka była dla mnie środkiem popisania się; dziś, to rozkoszne dla siebie tylko zajęcie, dziś, to duma z serca płynąca. Mam tu nie lekkie utwory dzisiejszych kompozytorów, pisane dla palców, nie dla uszu, ale całą półkę Mozarta, Haydna, Beethovena... skarby! Czasem odwiedzi mię Graba z synem, kapitan lub kto z sąsiadów: i chwile płyną tak szybko, tak szybko, żebym je rad powstrzymać, gdybym mógł. A wam tak leniwo wlecze się czas w mieście! Polowanie mam wyborne i lasy prześliczne, wody ogromne i rybołowstwo jeśli zechcę: słowem, zajęć bez liku, a w nich rozmaitość nieprzebrana. Wierz mi, życie na wsi, to dopiero życie! Miasto, to wielka koza, w której się wesoło bawią zamknięci więźniowie, bo pracować nie mogą, bo nie chcą, bo sobą się tylko zajmować muszą, nie mając przed oczyma nigdy nic, prócz człowieka i dzieł jego.